- To był dzień, jak co dzień. Człowiek zabiegany, zmęczony, a jeszcze do tego ten upał - wspomina Jadwiga Dorosz, lokatorka zaadaptowanego strychu w budynku przy ul. Jaworzyńskiej 8 w Legnicy. - Siedziałyśmy z córką w pokoju, oglądałyśmy telewizję. Nagle na niebie zrobiło się czarno. Zaczął wiać bardzo silny wiatr. Zerwałam się na równe nogi. Podbiegłam do okna, by je zamknąć. Po raz pierwszy w życiu nie mogłam zamknąć okna, tak mocno wiało. To było coś przerażającego.
Pani Jadwiga czuła, jak „chodzi” cały budynek. Za oknem nawałnica pustoszyła miasto. Chwyciła córkę za rękę i zaczęły biec do drugiego pokoju. - Nagle usłyszałyśmy potworny huk. Patrzymy, a w drugim pokoju sufit złamał się w pół, jak karta do gry. Zaczęłyśmy uciekać z mieszkania. Tak, jak stałyśmy, w kapciach i lekkim odzieniu. Wybiegłyśmy na korytarz. Spojrzałyśmy w górę a tam już dachu nie było – wstrzymuje oddech Jadwiga Dorosz.
Niszczycielski żywioł odrywał kolejne połacie dachu mieszkania legnickiej rodziny. Niemal wszystko się waliło. - Szybko zbiegłyśmy w dół. Tam już byli inni przerażeni sąsiedzi. Gdy kątem oka spojrzałam za siebie patrząc co się stało, wtedy zrozumiałam, że z córką uciekłyśmy w ostatniej sekundzie – wspomina Jadwiga Dorosz.
Gdy rozpętała się nawałnica, mąż pani Jadwigi, Adam, był w tym czasie po drugiej stronie miasta. Nie mógł dojechać do domu. Na drogach wszędzie leżały grube konary drzew, gałęzie, niektóre odcinki były kompletnie zalane, ulicami płynęła rzeka.
- Próbowałem się jakoś skontaktować z rodziną, ale nie działały telefony. To było coś strasznego. Ta niewiedza, niepewność. W końcu zadzwoniła do mnie córka uspokajając, że żyją, dodając, że dach się zawalił. Gdy w końcu udało mi się jakoś szczęśliwie dotrzeć na miejsce, widząc później mieszkanie, to, co z niego zostało, myślałem, że dostanę zawału. Byłem kompletnie załamany. Wtedy nic do mnie nie docierało. Sąsiedzi coś do nas mówili, ale my byliśmy w jakimś transie. Chciałem, żeby wtedy ktoś mnie uszczypnął, obudzę się i pomyślę, że to wszystko było jak zły sen. Ale to nie był sen, to wydarzyło się naprawdę – mówi Adam Dorosz.
Z mieszkania rodziny Doroszów niewiele zostało. W kuchni, łazience, pokoju i przedpokoju żywioł wyrwał cały dach. Ze ścian zwisały kable elektryczne, z podłogi wyszły popękane rury. Na kafelkach leżały połacie płyt kartonowo – gipsowych i waty budowlanej. W kącie w łazience znaleziono kilka sztuk martwych gołębi, które uwiły swoje gniazda w zakamarkach dachu. Na korytarzu wyraźnie czuć było zapach gazu. U sąsiada w mieszkaniu pękła rura.
- Zanim przyjechali strażacy zakręciliśmy główny zawór. Straż przyjechała do nas po dwóch godzinach od nawałnicy. Nie dziwię się, bo tego popołudnia mieli tysiące wezwań – wspomina pan Adam. Dopiero później okazało się, że kamienica przy Jaworzyńskiej 8 ucierpiała najbardziej wśród wszystkich budynków w mieście.
- Jak przyjechała straż i policja, kazali nam się zabierać, bo budynek w każdej chwili groził zawaleniem. Tak nam powiedziano od razu. Ale potem dali nam czas do południa, następnego dnia. W ciągu jednej nocy musieliśmy zabrać cały dorobek naszego życia. Wynieść wszystkie rzeczy, meble. Właściwie tylko to, co ocalało – kontynuuje Adam Dorosz.
W „przeprowadzce” Doroszom pomagali sąsiedzi, znajomi i rodzina, około 40 osób. Schronienie znaleźli w mieszkaniu siostry pani Jadwigi. Dach został zrobiony pod koniec listopada.
- Do domu na Jaworzyńskiej 8 wróciliśmy w kwietniu, po dziewięciu miesiącach. Przez cały ten czas remontowaliśmy mieszkanie. Pomagali znajomi i rodzina. Miasto zaproponowało nam lokal zastępczy na Żwirki i Wigury. Ale mieliśmy iść do mieszkania na mniejszy metraż, które w dodatku trzeba było remontować i jeszcze toaleta z łazienką na korytarzu. To już wołałem przeczekać trudny okres i sam remontować zrujnowane mieszkanie – wspomina Adam Dorosz.
- Kiedyś w ogóle nie bałam się burzy. Teraz, gdy za oknem słyszę mocniejszy wiatr i stukanie w parapet kropli deszczu, zrywam się na równe nogi i już potem spać nie mogę – podsumowuje pani Jadwiga.
Generalny remont 90-metrowego mieszkania kosztował rodzinę ponad 45 tys. zł. 6 tysięcy dostali z pomocy rządowej, 2 tys. ofiarowała Fundacja Polska Miedź, 1500 zł dostali od miasta. Resztę musieli zrobić za swoje.